piątek, 24 sierpnia 2012

A teraz Peru





Mario Vargas Llosa jako jeden z nielicznych pisarzy (drugi Vaclav Havel) postanowił zawalczyć o swój kraj pogrążony w biedzie i korupcji, nie tylko piórem, ale również czynem. Wystartował w wyborach na prezydenta i prawie wygrał. Książka Jak ryba w wodzie to wspomnienia dotyczące głównie kandydowania na najwyższy urząd w państwie, w roku 1990, które wygrał w końcu rzutem na taśmę Alberto Fujimori. (Moglibyśmy go porównać do naszego Stana Tymińskiego, z tą różnicą, że Stan – człowiek z nikąd, nie wygrał). 

Polityka nie jest jednak jedynym tematem książki, dlatego pomiędzy rozdziałami politycznymi, znajdziemy wspomnienia z dzieciństwa i młodości, ukazujące rozwój intelektualny, moralny, a także polityczny i pisarski autora. Niestety ta fascynująca opowieść o życiu Llosy, kończy się w momencie kiedy opuszcza kraj i wyjeżdża do Europy jako dwudziestokilkuletni młodzieniec. Bardzo szkoda bo to pozostawia duży niedosyt.
Zamierzeniem autora było przede wszystkim rozliczenie się ze swoją przeszłością polityczną, wyjaśnienie czytelnikom co go skłoniło do kandydowania i co chciał osiągnąć, jednak dla wielbicieli jest przede wszystkim pisarzem i prawdopodobnie chcieliby go zrozumieć przede wszystkim jako pisarza.

Mariao Vargas Llosa wychowywał się do 10 roku życia z matką i jej rodziną. Mąż porzucił ją kiedy była w ciąży. Książka rozpoczyna się opisem pierwszego spotkania syna z ojcem i pogodzenia się rodziców. Od tego momentu zaczyna się nowy etap w życiu młodego Mario. Ojciec okazuje się despotą i tyranem. Ogranicza wolność i dziecięcą beztroskę syna, nie zezwala nawet na kontakty z rówieśnikami. Wielkim marzeniem kilkunastoletniego Mario jest wyzwolić się z domu i spod wpływów ojca. Swoją drogą związek Ernesto Llosy i matki Mario stanowi doskonały materiał na powieść, albo co najmniej scenariusz peruwiańskiej telenoweli. Matka i syn wielokrotnie uciekają i powracają do Ernesto. W końcu Mario idzie do szkoły wojskowej z internatem. Jest to najbardziej płodny czytelniczo okres jego życia. Książki zapewniają mu odskocznię od rzeczywistości, ucieczkę w krainę fantazji. Lektura książek podróżniczych inspiruje go do zostania w przyszłości marynarzem. Jak wiemy to młodzieńcze marzenie nigdy się nie spełni. Być może postać ojca kształtuje w Llosie taką niechęć i rewolucyjne zapędy wobec wszelkiej dyktatury. Na pewno ojciec wpłynął na to, że Llosa został pisarzem. Zrobił to jemu wbrew.

W biografii autora odkrywamy wiele śladów wiodących wprost do jego książek. Llosa czerpie garściami z własnych doświadczeń i przekształca je w  soczystą prozę.  W Jak ryba w wodzie możemy przeczytać na przykład jak to naprawdę było z ciotką Julią i skrybą. Ciotka Julia była bowiem pierwszą żoną Llosy.
Zainteresowanie polityką i losami kraju zawsze były obecne w życiu pisarza. Już jako student angażuje się w życie polityczne. Jest w tym okresie zafascynowany socjalizmem, którym później się rozczarowuje, jak wielu z jego pokolenia i to nie tylko w Peru. Kandyduje z ramienia prawicy. Problemów Peru upatruje w rozwarstwieniu społeczeństwa, nietolerancji i braku jedności. Peru zamieszkuje bowiem społeczeństwo o bardzo zróżnicowanym  składzie etnicznym: Indianie, Metysi, Azjaci, Afro-amerykanie i oczywiście biali, którzy zajmują najlepsze stanowiska i dzierżą władzę w kraju. Dość naturalnie Llosa został uznany za kandydata białych, co podkreślali jego kontrkandydaci, dlatego Fujimori, z pochodzenia Japończyk, budził większe zaufanie kolorowej ludności Peru.

 Nie dowiemy się jakim prezydentem byłby Mario Vargas Llosa, ale raczej nie tak dobrym jak pisarzem. Jak ryba w wodzie  to od tej pory jedna z moich ulubionych książek tego autora. Chociaż nie wiem na jak długo bo ta lektura zainspirowała mnie do sięgnięcia po powieści, których jeszcze nie przeczytałam. Na półce mam Marzenie Celta, które dostałam zupełnie bez okazji…

czwartek, 24 maja 2012

Wakacyjne destynacje


Kto by nie chciał spędzić wakacji w Brazylii? Opalać się wśród tysięcy śniadych, prawie nagich ciał na Copacabanie, popijając kokosa i słuchając przebojów samby. Dzisiaj zabieram was do Rio de Janeiro. Jest to miasto wciśnięte miedzy wzgórza a zatokę. Takie położenie zapewnia przepiękne krajobrazy. Prawda, że pięknie? A jakie jest drugie oblicze tego rajskiego miejsca? Na zboczach wzgórz, tam, gdzie nie dociera normalna miejska zabudowa, rosną jak grzyby po deszczu setki, tysiące domów z kartonu, blachy i cegieł. To fawela. Slumsy, getto najbiedniejszych, wypchniętych poza margines życia społecznego. Zamieszkują je głównie nędzarze, robotnicy z głodowymi wynagrodzeniami, rzesze biednych mieszkańców migrujących z północnych części kraju, pragnący zakosztować miejskiego życia. Mieszkańcy faweli są w większości ciemnoskórzy. Tu rządzą kartele narkotykowe i gangi. Wskaźnik zabójstw jest wyższy, niż w miejscach objętych wojną.

Paulo Lins w swojej opartej na faktach powieści Miasto Boga przedstawia nam brutalny świat faweli. Narkotyki, zabójstwa, gwałty, przemoc i brak nadziei. „Żołnierzami” gangów są nawet kilkuletnie dzieci, bo jaki mają wybór? Bycie bandytą zapewnia szacunek, ludzie się ciebie boją więc nie będą sobie z ciebie żartować. Musisz być cwaniakiem, przypałem, chojrakiem żeby tu przeżyć. Codzienne życie upływa im na handlu i zażywaniu narkotyków, pilnowaniu z bronią w ręku met, podrywaniu łatwych dziewczyn, strzelaninach, rzeziach i porachunkach. Kara śmierci grozi tu za najmniejsze przewinienie. Okrucieństwo wyrosłe z nędzy i niesprawiedliwości to wszystko co poznają dzieci, jeśli uda im się przeżyć, bo przecież nie chodzą do szkoły. Wszelkie zasady i prawa ustala boss kartelu. 

Powieść  opowiada historie trzech bossów Piekiełka, Wróbelka i Małego Zé. Najbardziej wciągnęła mnie opowieść o Małym i wielkiej wojnie gangów, która sprowokował. Jego przeciwnik: Piękny Zé jest przykładem osoby, która mogłaby prowadzić inne życie, wyrwać się z tego miejsca. Okrutny świat faweli i to, że jego uroda budziła zazdrość Małego doprowadziła go do katastrofy. Z resztą większość bohaterów tej książki ma marzenia. Bardzo proste. Chcą mieć rodzinę i pracę, wieść spokojne życie gdzieś daleko od Miasta Boga. Prawie nikomu się nie udaje ich ziścić. 

A co na to policja? Wrogiem bandyty z faweli jest przede wszystkim policjant. Jeśli, masz pecha i cię złapią, to są dwa scenariusze: jeśli masz kasę, to ci ją zabiorą i pozwolą odejść, jeśli nie masz kasy – zabiją cię. Do policjanta nie można mieć zaufania. Ale kto normalny wybiera taki zawód w tym mieście? Jeśli człowiek nie ma odpowiedniego zaplecza, trafi do oddziałów zbrojnych policji, wysyłanych na „front”  do faweli. To desperaci, bez żadnych zasad, którzy pochodzą z podobnych środowisk, jak bandyci. W dodatku bardzo słabo wynagradzani, dlatego tacy skorumpowani.
Paulo Lins urodził się w Rio de Janeiro, wychowywał się w Mieście Boga. W latach 1986-1993 wziął udział w badaniach na temat przestępczości w fawelach. To, o czym czytamy w książce, to efekt jego licznych wywiadów z bandytami i osobistych wspomnień. Przed wydaniem książki autor, jak sam o sobie mówi, był zwykłym Murzynem ze slumsów. Dzięki temu łatwiej mu było zdobyć cenny materiał do badań i inspirację do ukazania tego świata z innej strony, w formie powieści. Lins nie komentuje i nie ocenia, przedstawia nam fakty, czasem krótkie obrazy, ich interpretacja należy do nas. 

Książka szokuje, bulwersuje, ale trudno się od niej oderwać. Oprócz przestępczości jest to świat dawnych zabobonów, transwestytyzm, prostytucja, specyficzny system wartości. Dużo interesującego materiału antropologicznego.
Warto przeczytać.

wtorek, 22 maja 2012

Sándor Márai Dziennik



Od pierwszych stron tej książki wiedziałam, że obcuję, dotykam dzieła. Rzadko ma się takie odczucie. Od dłuższego czasu nie czytałam nic napisanego takim pięknym językiem. 

Przypomnijmy: Sandor Márai jest węgierskim pisarzem, który po wojnie wyemigrował z kraju najpierw do Włoch, później do Stanów Zjednoczonych. Nigdy nie powrócił do ojczyzny. Oprócz prozy pisał też wiersze w początkach swojej pracy twórczej. Był również publicystą, co wyostrza zmysł obserwacji i analizy aktualnych wydarzeń. Widzimy to doskonale w jego Dzienniku, który jest zapisem refleksji na temat historii, dziejów Węgier,  jest tu analiza społeczeństwa, odrobina wspomnień. Márai pisał swój Dziennik w latach 1943 – 1989. Jest poniekąd kronikarzem najważniejszych wydarzeń XX-w. Na jego kartach najpierw ze zdziwieniem a potem z rozpaczą opisuje tragedię Żydów, upadek węgierskiego społeczeństwa, okrucieństwo wojny, konieczność porzucenia dotychczasowego życia i pracy po przejęciu władzy przez komunistów. Lęk przed rozpoczynającą się erą atomową. Układanie na nowo życia na obczyźnie i walka o własny język. Właśnie węgierskiej mowy brakowało mu tam najbardziej. Była to dla pisarza tragedia stracić kontakt z żywym językiem.  
Nie jest to dzieło utrzymane w tonie osobistym. Wiadomo z biografii autora, że w czasie wojny ratował Żydów, nie wspomniał jednak o tym w swoim dzienniku. Dopiero na końcu wspomina śmierć mieszkającej w Izraelu przyjaciółki i wspomnienie jak prowadził ją za rękę. Niewiele faktów z życia uda nam się wyłowić. Márai pisze o swoim rozwoju , o książkach jakie czyta, o swoim pisaniu, starości i podróżach.

„Starzenie obserwuję w sobie, na sobie tak jak coś w rodzaju przygody.”

Pisanie uważał za pracę jak każda inna, porównywał się z szewcem. Podchodził do tego z dyscypliną i skromnością. Narzucał sobie pewne rygory i skrupulatnie się ich trzymał. Praca jest dla niego wielką wartością i uważa, że należy pracować do śmierci. Tak też poniekąd było. Zadziwiające jest to, że zachował do późnej starości jasność myśli i nienaganny styl.
W końcowej części książki mamy przejmujący opis opiekowania się schorowaną, umierającą żoną. Teraz Márai jasno sobie uświadamia kim dla niego była i z wielkim bólem obserwuje jej rozpad i odejście. Przeżyli razem 62 lata. W tym miejscu zaczyna się wzruszający portret małżeństwa. 

„I jest taka piękna, w osiemdziesiątym siódmym roku życia jest piękna jak za młodu – ale inaczej „piękna”. Nie wiem na jak długo starczy mi sił, ale do ostatniej chwili chciałbym z nią być, pomagać jej, pielęgnować ją. Wszystko robić razem, posiłki, zabiegi higieniczne, trawienie, bo sama nie jest w stanie.”

Ciężko przeżywa śmierć Loli. Nagle wszystko traci dla niego sens. Postanawia porzucić pisanie prozy, bo przecież każdą linijkę pisał dla niej. Decyduje się kupić broń i przygotować na swoje pogorszenie stanu zdrowia i skrócić swoje ewentualne cierpienia i konieczność ciągłej opieki ze strony osób trzecich. Idzie nawet na kurs policyjny, umożliwiający mu chodzenie z bronią po ulicy. W krótkim czasie traci wszystkich swoich bliskich: żonę, adoptowanego syna i rodzeństwo.

Dziennik nie jest książką do przeczytania na raz. Przeczytanie całości zajęło mi chyba ponad dwa tygodnie. Czytałam po kawałku, z uwagą, przerywając lekturę Dziennika innymi książkami. Inaczej się nie da. Márai pisał, że uważne czytanie jest bardziej wymagające i trudniejsze niż pisanie. Myślę, że tak właśnie jest z tą książką. Poza tym nie jest to utwór optymistyczny. Od pierwszych stron autor myśli o śmierci, tym bardziej, że prowadzenie dziennika poprzedzała ciężka choroba, która w dużym stopniu zmieniła jego perspektywę. Warto zaznaczyć, że w Polskim wydaniu znalazła się ok. jedna piata materiału pozostawionego przez autora swemu przyjacielowi i wydawcy. Tłumaczka, która dokonała wyboru dokonała więc pewnej kreacji.
Zachęcam do czytania z nadzieją, że lektura Dziennika, zainspiruje was do sięgnięcia również po prozę tego autora.