czwartek, 28 lutego 2013

Terrorysta




Ahmad jest nastolatkiem, kończy szkołę. Jego ojciec był Egipcjaninem, przebywającym w Stanach na wymianie studenckiej, zaś matka Irlandką. Ojciec porzucił rodzinę i się ulotnił, kiedy chłopiec miał zaledwie trzy lata. Pustkę po jego odejściu, wkrótce, wypełni chłopakowi wiara. Zacznie uczęszczać na nauki do imama i kształcić się z Koranu. Bycie muzułmaninem wyróżnia Ahmada wśród rówieśników, a to przecież tak ważne w wieku kilkunastu lat. Ahmad odrzucił dżinsy i gry, zaczął się ubierać w czarne spodnie i zawsze nienaganną białą koszulę. Za radą imama postanawia zostać kierowcą ciężarówki, mimo że jest zdolny i mógłby pójść na studia.
Chłopak mieszka w miejscowości o mało adekwatnej nazwie: New Prospect. Mieszkali tu głównie kolorowi, biedni ludzie. W szkole przynależność do różnych gangów potwierdzały różnokolorowe dodatki do stroju. Ahmad stał się bacznym i niezmiernie krytycznym obserwatorem amerykańskiego sposobu życia. Jak wielu innych muzułmanów zaczął upatrywać całego zła świata w Stanach. Widział zachowanie swoich rówieśników, nauczycieli i matki i wszystko to było sprzeczne z Koranem. 
Zaraz po szkole zrobił prawo jazdy na ciężarówki i dostał dzięki imamowi pracę u Libańczyków handlujących meblami. Podczas pracy trafił do rejonów stanu zamieszkanych przez współwyznawców. Tak naprawdę jednak Ahmed nic nie wie o życiu muzułmanów, nie utrzymuje z nimi kontaktów. Koncentruje się na złych stronach społeczeństwa, w którym żyje, widzi samo zepsucie i brak wartości ale nie zna alternatyw. Nie wie jak żyją choćby muzułmanie, jak to wygląda od praktycznej strony, co więcej, wcale nie chce poznać:
„Ahmad czuje, że jego duma z izolacji i wybranej tożsamości jest zagrożona przez te masy zwykłych, borykających się z kłopotami finansowymi mężczyzn i nieładnych, praktycznych kobiet, dla których wyznawanie islamu jest leniwą konsekwencją przynależności etnicznej.”

Czyż nie podobnie ma się sprawa z katolicyzmem w Polsce?... Ale to dobrze, bo nie ma nic gorszego niż fanatyzm, a już fanatyzm religijny w szczególności. 

Ahmad styka się jednak także z innym obliczem islamistów w U.S.A. Z tymi, którzy toczą z zachodem dżihad. Okazuje się bowiem,  że firma meblowa, w której pracuje, nie zajmuje się wyłącznie handlem…
Problem Ahmada polega na tym, że zbyt łatwo ulega wpływom. Przez całe życie jest przez kogoś kierowany. Najpierw przez matkę, potem przez imama, teraz przez Charliego, z którym pracuje. Wspomina o tym matka i mówi, że bała się o chłopaka, żeby z tego powodu nie popadł pod niewłaściwe wpływy. Dla matki było jednak wygodnie odwozić syna na nauki do imama, to zdejmowało z niej większość ciężaru związanego z wychowaniem i przekazaniem chłopakowi wartości. Matka była słaba, nadwrażliwa, ciągle pakowała się w nowe romanse, miała mnóstwo swoich problemów egzystencjalnych więc opiekę nad dzieckiem ograniczyła do minimum. Jednocześnie wierzyła, że to dobre dziecko, nie potrafi zabić nawet pająka w domu – brał je na papier i wynosił na dwór. A tymczasem Ahmad otrzymuje misję samobójczego zamachu terrorystycznego. 

Ważną postacią w książce jest starszy psycholog szkolny, który po rozmowie z Ahmadem przejmuje się jego losem i chce mu pomóc, zachęcić do podjęcia studiów. W pewnym momencie świat w powieści okazuje się niepokojąco mały. Rozwinięcie i zakończenie akcji są, jak się nad tym zastanowić, bardzo słabym punktem książki.

Głównym zagadnieniem w tej książce nie jest, w moim przekonaniu, islam. Widzimy go tylko oczami tego chłopca, którego wiara jest uproszczona , nieco może naiwna, fanatyczna, oderwana od rzeczywistości. Rzecz w tym, że Ahmad jest mimo wszystko zwykłym nastolatkiem w fazie tzw. „burzy i naporu”, w okresie dorastania. Chłopak odrzuca świat dorosłych pełen hipokryzji. Szuka sobie jakiegoś punktu odniesienia, sensu życia w szarzyźnie małego miasteczka, swojej własnej drogi, a nie ma solidnych podstaw ukształtowanych przez rodziców, które chroniłyby go przed złymi wyborami.

Updike pisze świetne książki o zwykłych ludziach, żyjących swoim zwykłym życiem . Jego powieści, mimo że są nieco depresyjne, całkiem przyjemnie się czyta, wciągają nas obiecując, że w końcu coś się wydarzy, nastąpi jakiś przełom. Jednak w większości nic wielkiego się nie wydarza bo autor skupia się na psychice postaci, na oddaniu ich prawdy, na ukazaniu wewnętrznych przemian postaci. Terrorysta nie powala na kolana, ale fajnie się to czytało. Sądziłam nawet, że ta książkę zasłużyła na wysoką ocenę, powiedzmy nawet 5, ale ta powieść i jej wartość zbladła, kiedy zaczęłam czytać Diunę. Przypomniałam sobie po prostu za co daję 5 i Terrorysta musi się zadowolić 4.

Książka ma kilka naprawdę świetnych scen, na przykład opis mszy w kościele katolickim, albo ratowanie chrząszcza. W takich fragmentach Updike pokazuje swój kunszt pisarski i że nie bez powodu dostał Pullizera. Jeśli jednak ktoś oczekuje po tej książce odpowiedzi, pogłębionej analizy na temat „dlaczego?”, „po co?”, „jaki w tym sens?”, to się zawiedzie. Być może nigdy ludzie zachodu, ogólnie rzecz ujmując, nie zrozumiemy motywacji islamskich terrorystów, co ich skłania do samobójczych zamachów, jaki sens widzą ekstremiści w mordowaniu setek, a nawet tysięcy osób, jakie są mechanizmy działania takich grup? I wydaje mi się, że zrozumienie tego nie było zamysłem autora. 

Moja ocena: 4/6

John Updike, Terrorysta, przeł. J. Kozłowski, Rebis, 2007

środa, 20 lutego 2013

Opętanie





Coś mnie ciągnęło do półki z książkami A.S. Byatt. I to od dłuższego już czasu. Podchodziłam, brałam jedną do ręki, potem drugą, czytałam słowa zachęty umieszczone z tyłu… i nic. Jak przyszło co do czego, nie decydowałam się żadnej pożyczyć. Niby uznana pisarka w Wielkiej Brytanii i nie tylko, nagradzana, ale z drugiej strony nie wiem jaki czort podszeptywał mi, że to nuda i strata czasu bo obok stoją całe szeregi książek, które z pewnością bardziej przypadną mi do gustu. Jak się okazuje, dobrze mówili, żeby czorta nie słuchać! W końcu pożyczyłam uhonorowaną Bookerem w 1990 roku powieść:  Possession. A Romance. (Od razu odpowiadam, że TAK, podążam czytelniczo za książkami wyróżnionymi Bookerem, co z resztą widać na tym blogu). Sama autorka wydaje się być kochana przez krytyków i raczej znienawidzona przez czytelników, co wcale nie wydaje się rzadkim zjawiskiem.


Źródło: http://www.fantasticfiction.co.uk
 
Początkowo, trudno się „wgryźć” w Opętanie. Podejrzewam, że ta książka oblała wiele testów pierwszych pięćdziesięciu, a nawet może stu stron. Ale jak się okazało warto było. Spędziłam dwa bardzo miłe wieczory na lekturze tej książki. Dobra książka plus pyszne pancakesy bananowo- orzechowe plus whisky z colą i tygrysek mruczy z zadowolenia.

Roland Mitchell jest sfrustrowanym, nie odnoszącym sukcesów historykiem literatury na utrzymaniu swojej dziewczyny, do której miłość dawno wygasła. Pracuje nad twórczością Randolpha Henry’ego Asha, dziewiętnastowiecznego poety. Będąc w bibliotece odkrywa nieznane dotąd prywatne zapiski Asha, w tym dwa listy do kobiety. Wiedziony impulsem, któremu nie potrafi się oprzeć, Roland zabiera listy i rozpoczyna śledztwo. Wkrótce, na podstawie dzienników i innych materiałów źródłowych udaje mu się ustalić kim była kobieta, która wywarła takie wrażenie na jego „idolu”. Okazała się nią inna poetka Christabel LaMotte. Tym tropem dotarł do badaczki twórczości Christabel Maud Bailey. Od tej pory, razem, w tajemnicy, podążali śladami dwójki kochanków? sprzed ponad stu lat. Odnajdują listy, które są łakomym kąskiem również dla innych naukowców, a także szalonego amerykańskiego biografa Mortimera Croppera. Historia nabiera tępa. Wszyscy chcą rozwiązać zagadkę. Jednych motywuje czysta ciekawość, innych sława w światku akademickim, jeszcze innych korzyści materialne. Rywalizacja między badaczami nabiera rumieńców, aż znajduje swój finał w nocy, na cmentarzu i do tego w czasie burzy. Cóż za scenografia! Jak z wiktoriańskiej powieści grozy. Poszukiwanie prawdy i jej odkrycie zmieniają życie prawie wszystkich postaci. 

A.S. Byatt stworzyła bohaterów z krwi i kości, czasami zabawnych, czasami budzących litość, ale pod koniec książki zdajemy sobie sprawę, że wszystkich ich lubimy. Przynajmniej ja tak miałam. Akcja powieści toczy się w kilku warstwach, w Anglii wiktoriańskiej i w czasach mniej więcej współczesnych. Warstwy te się przeplatają i mieszają, podobnie zagadnienia czysto naukowe i życie prywatne współczesnych bohaterów.

Romans w tytule może niejednego czytelnika zwieść. Historia miłosna blednie przy opętaniu gromady naukowców zagadnieniem życia i twórczości dawno nieżyjących i być może, wcale nie tak znakomitych, poetów. Samo słowo „opętanie” pojawia się w książce kilkakrotnie i w różnych znaczeniach. Możemy się nim rozkoszować i odmieniać przez przypadki.

Najwięcej wyniosą z tej powieści erudyci, którym uda się przebrnąć przez gąszcz odniesień, jednak dla zwykłego czytelnika, za jakiego się uważam, lektura Possession również może być pasjonująca. Bo czegóż w tej powieści nie ma? Jest zagadka, tajemnica sprzed wieku, miłość, rywalizacja naukowa, feminizm, życie i śmierć, sukces i porażka, przeszłość i przyszłość, baśnie... Porównałabym tę książkę do wytrawnego wina. Nie każdemu smakuje, dla jednych kwaśne i nie do wypicia, a dla innych wspaniały pełny smak. Bogata i soczysta proza, mająca swój klimat. Ba! Nie tylko proza, autorka wymyślając dwójkę poetów, musiała zmierzyć się także z ich twórczością i nadać im odmienne style, w dodatku dopasowane do czasów, w których tworzyli. Nie chodzi o to czy jej się to w pełni udało, czy jest  to jest świetna poezja czy nie, bo pewnie nie jest, ale jest wystarczająco wiarygodna i spełnia swoją rolę – czytając te wersy szukamy wskazówek, podwójnych znaczeń, metafor, związków. Listy, również pisane są różnymi stylami. W powieści spotkamy się z kilkoma dziennikami i one też są zręcznie stylizowane. 

Jestem pod wielkim wrażeniem przedsięwzięcia, jakim było napisanie tej książki. A poza tym, to po prostu bardzo ciekawa i dobrze napisana powieść. Mimo, że pierwsze spotkanie z Byatt było tak udane, nie odważyłam się będąc wczoraj w bibliotece wypożyczyć innych jej książek. Może się kiedyś odważę… 

Moja ocena: 5/6


Byatt, A. S. Possession, New York: Vintage Books, 1990


wtorek, 12 lutego 2013

Excelsior



W tym roku Walentynki proponuję spędzić w kinie. Nowy film, Poradnik pozytywnego myślenia Davida O. Russella, jest świetnym sposobem na spędzenie tego dnia. Nie jest to jednak kolejna sztampowa komedia romantyczna. To niebanalna historia miłosna. Film jest nominowany do tegorocznego Oscara aż w ośmiu kategoriach! Rzadko się zdarza, żeby komedia zdobyła takie uznanie krytyków. Postaram się nie zdradzać szczegółów.

Pat wraca do domu po pobycie w szpitalu psychiatrycznym, gdzie trafił po tym jak dotkliwie pobił nauczyciela historii ze szkoły, w której pracował. Zdiagnozowano u niego chorobę afektywną dwubiegunową, czyli miewa stany maniakalne i depresyjne. Diagnozę świetnie oddaje huśtawka nastrojów w filmie. Ostre, gwałtowne sceny poprzeplatane są ze spokojniejszymi. 

 Rzecz się dzieje w Filadelfii. Wszyscy podchodzą z rezerwą do Pata i nie ułatwiają mu poskładania sobie życia. A stara się on nie załamywać, nie poddawać mimo, że zawalił mu się cały świat – stracił żonę, pracę, szacunek i zdrowie psychiczne. Przyznajmy, że jest co składać i porządkować. Bez odpowiedniej filozofii życiowej podołanie takiemu zadaniu wydaje się niemożliwe, a przynajmniej bardzo trudne. Pat zaczyna od czytania lektur szkolnych… Chce wiedzieć czego uczy jego żona. W międzyczasie poznaje Tiffany – szwagierkę swego przyjaciela. Ich pierwsze spotkanie, a potem rozmowa na temat skutków ubocznych leków psychotropowych to chyba moje ulubione sceny filmu. Nowa znajoma pomoże mu odzyskać ukochaną żonę, jeśli on pomoże jej. 





Na uwagę zasługuje świetna gra aktorska. Z resztą, z pewnością, właśnie aktorzy mieli być magnesem przyciągającym widzów do kin. Oprócz Bradleya Coopera, świetnie grającego rolę Pata, mamy młodziutką i zdolną Jennifer Lawrence, której nazwisko nie schodzi z ust części krytyków filmowych, zwłaszcza tej męskiej. Niezwykle interesująco skonstruowana jest rola ojca Pata, grana przez wspaniałego Roberta De Niro. Ojciec obwinia się, że spędzał więcej czasu z bratem Pata, a jemu poświęcał zbyt mało uwagi. Być może to było przyczyną tego kim stał się syn. Chce to naprawić i pomóc synowi stanąć na nogi. Robi to, co prawda, w specyficzny sposób, ale jakże skuteczny!




Humor w tym filmie nie jest podany na tacy, nie mamy potopu gagów. Naprawdę komediową rolę gra chyba jedynie Chris Tucker - Danny jest przyjacielem Pata ze szpitala. Przeważają nienachalne żarty sytuacyjne. Sala kinowa nie wybucha co chwilę śmiechem. A jednocześnie jest nam wesoło kiedy wychodzimy z kina. Dlaczego? Dlatego, że jest to bardzo pozytywny obraz. Tchnący nadzieję i skłaniający na spojrzenie na wszystko z dystansu. To film terapeutyczny, jak mówią o nim niektórzy. Coś w tym jest. 

Niestety, film nie jest jednolicie dobry. Można wyraźnie podzielić film na dwie części. Pierwsza jest niebanalna, ciekawa, sprawiająca, że myślimy „to nie może być amerykańska komedia romantyczna!”, super film. Druga część jest już bardziej przewidywalna, wtórna,  chociaż nadal przyjemnie się to ogląda. Film kręcony początkowo w tonacji szarości, nagle nabiera kolorów i tempa, ale traci na swej oryginalności.
Warto dodać, że scenariusz powstał na podstawie powieści The Silver Linings Playbook Matthew Quicka. Książki nie czytałam, autora nie znam. Znalazłam o nim informacje, że zdobywa nagrody i pisze bestsellery. Prawdopodobnie po sukcesie filmu zostanie przetłumaczony na polski i wypromowany. A wygląda on tak:



Tak czy inaczej, film mi się podobał. Byłam podbudowana po jego zakończeniu, dobrze się bawiłam i dlatego niemal od razu zabrałam się za pisanie notatki na jego temat na bloga. Odkąd ten blog istnieje zdarzyło mi się to dopiero po raz drugi. Już sam ten fakt o czymś świadczy… Tylko nie wiadomo o czym. Nie uważam jednak, że film zasłużył na osiem Oscarów. Na pewno nie, ale to dobrze, że został tak wyróżniony. Czeka na niego wielu widzów na całym świecie, mimo że jak na warunki amerykańskie to kino wręcz niszowe. Kręcono go zaledwie 33 dni, jego budżet szacowany jest na „ „zaledwie” 21 milionów dolarów, co przy budżetach innych oscarowych produkcji jest kwotą „śmiesznie małą” – Lincoln -  50 milionów; Les Miserables – 61 milionów; Życie Pi – 120 milionów!

Tak na marginesie, ciekawa jestem co Ang Lee zrobił z jedną z moich ulubionych książek, ale obawiam się, że Życie Pi w wersji hitu kinowego może mnie dotkliwie zawieść.