poniedziałek, 30 stycznia 2012

Przeczucie końca

Zapewne, gdyby nie Nagroda Bookera 2011, nadal nie przeczytałabym nic Barnesa. Wstyd się przyznać! Czytam dużo współczesnej literatury angielskiej i do tej pory pomijałam tego autora.

Sądząc po tytule spodziewałam się czegoś innego. Tytuł sugeruje, że zmierzymy się z przemijaniem, tymczasem główną bohaterką książki jest nasza zwodnicza pamięć. Tony Webster jest już emerytem. Przeżył całe życie jako ktoś zupełnie przeciętny. Nie miał nadmiernych ambicji, nie wyróżniał się w pracy, ożenił się i miał córkę. Rozwiódł się, jednak nadal utrzymywał ciepłe kontakty z byłą żoną. Jego spokój zakłócił pewnego dnia list od prawnika. Okazało się, że otrzymał spadek, którego się  nie spodziewał. Wróciły wspomnienia szkolnych czasów, przyjaciół, którzy podobnie jak on cierpieli na głód książek i seksu, pierwszej miłości niefortunnie zakończonej.
Autor prowokuje nas do zastanowienia się czym jest pamięć. Tony, tak pewny dotąd, swego udziału w wydarzeniach sprzed lat, odkrywa jak bardzo się mylił i stopniowo, nie bez przeszkód,  poznaje prawdę.
„How often do we tell our own life story? How often do we adjust, embellish, make sly cuts? And the longer life goes on, the fewer are those around to challenge our account, to remind us that our life is not our life, merely the story we have told about our life. Told to others, but mainly to ourselves.”
 J. Barnes, The Sense of an Ending, London 2011, Jonathan Cape, s. 95.

Przekonałam sie juz niejednokrotnie, że jury konkursów I nagród literackich ma inną definicję „doskonałej książki”, niż ja. Mimo to, cenię je, jako pewnego rodzaju drogowskazy. Za ich pośrednictwem dowiaduję się co się dzieję w literaturze na świecie. Do czego zmierzam – cieszę się, że sięgnęłam po Barnesa, dopisuję do listy Papugę Flaubert, może również Historię świata w dziesięciu i pół rozdziałach. Jednak The Sense of an Ending to nie jest książka wybitna. Jest dobra. Jest przeciętna, tak jak jej główny bohater. Mam nieodparte wrażenie, że zeszłoroczny Booker został przyznany za całokształt twórczości Barnesa (przypomnijmy, że był już kilkakrotnie nominowany) niż za tę konkretną powieść.

niedziela, 22 stycznia 2012

Nic nie zdarza się przypadkiem

Zdarzyło mi się coś naprawdę niezwykłego. Czytając książkę miałam wrażenie, że ktoś spisał moje poglądy i refleksje i wyraził je słowami lepiej niż ja bym potrafiła to zrobić. Nie tylko z tego powodu uważam książkę Nic nie zdarza się przypadkiem Tiziano Terzani za doskonałą.

Terzani włoski dziennikarz, podróżnik, korespondent wojenny. Przez wiele lat mieszkał w Azji. Bystry obserwator rzeczywistości, dowiaduje się w wieku 60 lat, że ma raka. Jedzie więc do Nowego Jorku, do renomowanego ośrodka, zajmującego się leczeniem raka. W rękach najlepiej wykształconych specjalistów, posługujących się najnowocześniejszym sprzętem, pacjent jest poddawany terapii chirurgicznej, przyjmuje chemioterapię i radioterapię. Wielka chęć życia spowodowała, że pomimo, że Terzani wybrał medycynę zachodnią, coś go znowu gnało w świat, w poszukiwaniu lekarstwa na raka i terapii alternatywnych. Podróżujemy razem z Terzanim i obserwujemy świat jego oczami. Dzięki „lekarzom” i uzdrawiaczom jakich spotykamy po drodze dowiadujemy się, że istnieje wiele podejść do choroby i leczenia. Większość terapii alternatywnych podchodzi do człowieka holistycznie, choroba jest wynikiem zachwianiem wewnętrznej równowagi, więc leczenie polega na przywróceniu tej równowagi. Sposoby na to są rozmaite.
Terzani uczy się qigong, odwiedza we Włoszech słynnego homeopatę, wyrusza do Azji. Spotyka specjalistów od ajurwedy, robi kurs reiki, w Tajlandii poddał się modnej terapii polegającej na oczyszczaniu jelita grubego, był pierwszym pacjentem Piramidy Azji na północy Filipin, spędził tydzień z zielarzem-magiem, poznał obrzydliwie bogatego Chińczyka w Hongkongu, który postanowił przed śmiercią pozostawić ludzkości lekarstwo na raka, była też muzykoterapia, Terzani próbuje również znaleźć odpowiedź na pytanie „Kim jestem?” przebywając przez trzy miesiące w aśramie w Indiach. W końcu trafia do samotni w Himalajach, gdzie szuka spokoju wewnętrznego. Podczas tej podróży odkrywa, jak wielką moc ma nastawienie psychiczne pacjenta i wiara w siłę terapii.
Choroba paradoksalnie nie jest czymś tylko złym. Pozwala Terzaniemu zatrzymać się w biegu, wyrwać z codziennego kieratu i przyjrzeć się sobie. Wreszcie okazało się, że ma czas na długie spacery i czytanie. Choroba zmienia życie Terzaniego na lepsze, odnajduje swoją drogę i może bardzo świadomie przygotować się do odejścia.
Pobyt w Nowym Jorku daje Terzaniemu również możliwość przyjrzenia się z dystansu, dziennikarskim okiem nowoczesnemu stylowi życia, za którym podąża cały świat. Widzimy kraj głębokich podziałów między bogatymi a biednymi, kraj gdzie rodzina nie jest już żadną wartością, ludzie są coraz bardziej samotni i nieszczęśliwi, kraj, w którym nikt nie jest tym za kogo się uważa i wiedzie życie tymczasowe. Powiększa się rzesza młodych ludzi, którzy przegrali wyścig szczurów, wypadli poza margines życia społecznego. Ameryka jawi nam się jako Gułag tylko z lepszym jedzeniem (określenie taksówkarza wiozącego Terzaniego do szpitala). Ludzie pracują od świtu do nocy żeby zapewnić sobie jako takie życie. Rosną nasze potrzeby, ciągle czegoś chcemy, musimy coś mieć, więc musimy pracować więcej. A korzyści z wypruwania sobie żył przez rzesze ludzi czerpie tak naprawdę tylko garstka. Ludzie stają się robotami, coraz mniej świadomymi, bo kto ma teraz czas myśleć, zadawać sobie pytanie „Kim jestem?” 

Jakiś czas po przeczytaniu jadąc samochodem słyszałam w radio audycję o książkach i Internecie. Ludzie dzwonili do studia i mówili, że szukają informacji tylko w Internecie, bo to szybko i łatwo, a kto teraz ma CZAS na to żeby iść do biblioteki i wertować książki. Nie wspominając już o czytaniu dla przyjemności. Pomyślałam, że z jednej strony to jest tylko wymówka, jeśli ktoś lubi czytać to zawsze znajdzie na to czas. O tym wiemy. Ktoś mówi, że nie ma kiedy czytać, ale świetnie zna fabułę i najnowsze wydarzenia z wszystkich durnych seriali plus plotki o aktorach. Z drugiej jednak strony ulegamy tej modzie na gonitwę. Ciągle nam się spieszy, ciągle pracujemy. To teraz takie modne, trendy.
Zdenerwowała mnie ta audycja i zmieniłam stację. I znowu bingo – rozmowa o wieku emerytalnym. Pracujmy coraz dłużej! Do samej śmierci. Po co nam jałowe życie na emeryturze, mamy się zajmować na starość wnukami? Skąd! Odkryjmy drugą młodość. Uprawiajmy sporty, romansujmy, uprawiajmy seks w wieku stu lat i PRACUJMY. Zagłuszajmy do ostatniej chwili swoją świadomość. Po co nam czas na myślenie, proste cieszenie się życiem, czytanie.
Zastanawiam się kto nam indukuje takie potrzeby? Pewnie rynek, wszystko jest towarem na sprzedaż. Nowoczesny styl życia powoduje choroby, których leczenie jest również usługą na sprzedaż. I to bardzo dochodową. Terzani potrzebował ciężkiej choroby, zagrożenia życia żeby zdać sobie sprawę, że sam jest trybikiem w tej maszynie. Od zachorowania przestał być dziennikarzem, a skupił się na sobie. Ostatnia podróż po świecie stała się tak naprawdę jego największą wewnętrzną podróżą.
Nie dajmy się zwariować!

Napisałam na wstępie, że Nic nie zdarza się przypadkiem to książka doskonała. Uzasadnię to w punktach:
1.    Dobrze się czyta = jest dobrze napisana;
2.    Ma wartość informacyjną – dowiadujemy się czegoś nowego;
3.    Zapewnia rozrywkę – niebezpiecznie wciągająca rzecz;
4.    Skłania do refleksji.
Książka ta sprawiła, że zastanowiłam się nad swoim czasem i dostrzegłam wiele dobrego w mojej obecnej sytuacji. W pewnym stopniu mnie to zmieniło. To wielka wartość tej książki. Dlatego serdecznie ją polecam wszystkim miłośnikom książek, a także tym wszystkim ścigającym się szczurom. Książka ma 718 stron. Może ktoś jednak znajdzie trochę czasu, a przede wszystkim chęci żeby zastanowić się nad swoim życiem, postępem, który wiedzie nas na manowce i wieloma innymi kwestiami.

Moja ocena 6/6

I jeszcze garść cytatów z książki:

- Dlatego podróżowanie niczemu nie służy. Jeśli ktoś nie ma nic w środku, nie znajdzie też nic na zewnątrz. Daremnie szukać po świecie czegoś, czego nie można odnaleźć w sobie.

Wspaniałe te wizje Stworzenia! Stworzenie, które staje się teraz, które staje się nieustannie. Nie stworzenie zagubione w czasie, dokonane w sześć dni. Nie mężczyzna stworzony przed kobietą! I nie człowiek stworzony na obraz i podobieństwo stworzyciela! Naprawdę jest zupełnie odwrotnie: to człowiek wymyślił stworzyciela na swój obraz i podobieństwo. Czymże innym może być, jeśli nie projekcją „Ja” i jego namiętności, ów bóg różnych religii, zazdrosny o innych bogów, wybiórczy w tym, kogo kocha, i tak mściwy, za skazuje na wieczność tego, kto w krótkim życiu mógł go obrazić? Z całego stworzenia tylko człowiek jest taki. I tylko ludzkie są owe namiętności, które religie przypisują stwórcy. W przyrodzie nie istnieją. Lew nie jest wściekły, kiedy rozszarpuje gazelę, tylko po prostu głodny.

Czasami odnosiłem wrażenie, ze pięknem Nowego Jorku cieszy się naprawdę niewielu. Poza mną, którego jedynym zajęciem były przechadzki, i jakimiś żebrakami podejmującymi dyskusje z wiatrem, wszyscy, których widywałem, robili wrażenie, jakby ich wyłącznym celem było przeżycie i niedopuszczenie, aby cokolwiek ich przygniotło. Wciąż na polu walki, tocząc jakąś wojnę.
Społeczeństwo, którego członkowie wyrażają głęboką, wzajemną nieufność i w którym nie istnieje świadomość wspólnych dla wszystkich wartości – odczuwanych, zanim jeszcze staną się spisanym systemem – wciąż musi się odwoływać do prawa i sędziów, żeby regulować różne powstające w jego łonie powiązania. Taka jest Ameryka: wszystkie stosunki społeczne, nawet te najbardziej intymne, obciążone są ciągłą obawą przed możliwą interwencją prawną. Zagrożenie jest trwałe, a adwokaci stali się straszakami każdego związku opartego na miłości, współpracy czy zaufaniu.

Ja też przestałem pracować – dziennikarstwo nic już dla mnie nie znaczyło – ale zamiast „cieszyć się emeryturą”, zacząłem szukać czegoś, co nie różniło się bardzo od tego, czego szukali moi towarzysze: jakiegoś spokoju. Wewnętrznego. Rak mi w tym pomógł. Była to dobra sposobność. Wreszcie mogłem być mną bez wizytówki. Mogłem bez ograniczeń oddać się swej prawdziwej naturze i cieszyć się tym. Co do tego nie ma wątpliwości: im bardziej zbliżamy się do tego, kim naprawdę jesteśmy, tym stajemy się szczęśliwsi. W każdym wieku. Należy jednak wiedzieć kim jesteśmy.

Niestety, nasza kultura – lub raczej przemysł, przez który jest już zdeterminowana – mitologizuje młodość. Przemieniła ona podeszły wiek w rodzaj choroby i zmusza ludzi starych- biedaków – żeby byli inni, niż są, i udawali młodych. A przecież starość niekoniecznie jest złem,  a tym bardziej czasem żalu. Przeciwnie.



poniedziałek, 16 stycznia 2012

Jak być Żydem?

Wpadła mi ostatnio w ręce książka The Finkler Question Hawarda Jacobsona, która została nagrodzona Nagrodą Bookera w 2010 roku. Autor jest dziennikarzem i krytykiem. Napisał do tej pory 11 książek, docenionych przez krytyków i honorowanych prestiżowymi nagrodami i nominacjami. Jacobson mieszka w Londynie. Głównym tematem jego zainteresowania jest społeczność żydowska w Wielkiej Brytanii. Tej tematyki dotyka również The Finkler Question.

Poznajemy trzech mężczyzn.  Julian Treslove, któremu nie udało się osiągnąć spektakularnych sukcesów w życiu zawodowym ani osobistym, Samuel Finkler, żyd, filozof, osobowość telewizyjna i autor popularnych poradników (np.: "The Existentialist in the Kitchen"). Mężczyźni utrzymują kontakt od czasu szkoły, jednak trudno ich nazwać przyjaciółmi. Obaj spotykają się ze swym dawnym nauczycielem Liborem Sevcik staroświeckim, czeskim emigrantem.
Samuela i Libora łączą dwie rzeczy: zostali wdowcami i są Żydami. Spotykają się w mieszkaniu Libora i wspominają dawne czasy, przeżywają wspólnie żałobę, i  prowadzą dyskusje na temat aktualnych wydarzeń i Żydów. Kiedy Julian zostaje napadnięty na ulicy, prawdopodobnie przez kobietę, która powiedział coś co brzmiało „You, Jules” lub „You, Jew”, odkrywa w sobie Żyda i próbuje dotrzeć do istoty bycia Żydem. Przyjaciele, z których jeden żyje wciąż dawnym czasami, a drugi głosi poglądy antyizraelskie i jest członkiem stowarzyszenia ASHamed Jews, nie są w tej kwestii zbyt pomocni. W polskim wydaniu nazwa tej grupy brzmi SKONsternowani Żydzi, co nie znaczy zupełnie nic. Julian poznaje daleką krewną Libora i wiąże się z nią. Kobieta zakłada w Londynie muzeum upamiętniające brytyjską społeczność żydowską. Julian odnajduje miłość, ale trudno mu odnaleźć istotę bycia Żydem jeśli otaczający go Żydzi reprezentują tak skrajne postawy. W dodatku coraz częściej zdarzają się antysemickie ataki, które dotykają w pewien sposób także bohaterów książki.
Treslove ma problemy z własną tożsamością. Miał bardzo małą rodzinę, w zasadzie był tylko on i rodzice, brakuje mu zakorzenienia bo nic nie wie o swoich przodkach, pochodzeniu, genach. Poszukuje odpowiedzi na pytanie kim jestem w innych zamiast w sobie samym. Jest postacią tragikomiczną, zagubiony nieudacznik, któremu nic w życiu nie wychodzi i nieustannie przewiduje katastrofy. Ma dwóch dorosłych synów, których nie akceptuje, nawet ich nie lubi. Ma 49 lat i po nieudanej karierze w BBC jest sobowtórem gwiazd. Można więc powiedzieć, że na cały etat udaje kogoś kim nie jest. Czy uda mu się w końcu znaleźć sens życia?
The Finkler Quetion jest powieścią gadaną. Jej strony wypełniają rozmowy i rozmyślania bohaterów, mało jest natomiast wydarzeń. Czyta się to lekko, język jest przystępny. Mimo że tematyka wydaje się dość ciężka książka napisana jest w zabawny sposób, jest dowcipna.


Dla mnie ta książka była pewnym rozczarowaniem. Zawsze dużo sobie obiecuję po książkach nagrodzonych Bookerem. The Finkler Question nie wciągnęła mnie, czytałam ją przez to do długo i wynudziłam się przy tym. Mimo, że lubię książki traktujące o takich egzystencjalnych dylematach, jednak w tym wydaniu było to momentami wręcz nużące. Przypomina mi się Kompleks Portnoya, książka o wychowaniu w żydowskiej rodzinie, gdzie ta tematyka została przedstawiona żywo i była chyba bardziej jasna i czytelna dla goja.
The Finkler Question to dobrze napisana i zabawna powieść, ale jest to humor podszyty smutkiem i żalem. Książkę można polecić osobom interesującym się kwestiami żydowskimi. 


Moja ocena: 3/6

piątek, 13 stycznia 2012

cytat z mgieł


 Mgły Avalonu - Marion Zimmer Bradley
 

- Dlaczego nie masz następnego dzidziusia, mamo? Inne kobiety rodzą dziecko, jak tylko przestają karmić to starsze. A ja już mam cztery lata. Słyszałam jak Isotta mówiła, że powinnaś mi dać braciszka. Myślę, że chciałabym mieć małego braciszka, żeby się z nim bawić. Albo nawet siostrzyczkę.
            Igriana już zaczęła mówić:
- Bo twój ojciec… - i nagle się zatrzymała. Nieważne, jak dorosła Morgiana mogła się wydawać, miała dopiero cztery lata i Igriana nie mogła przecież zwierzać się jej z takich rzeczy. – Bo Bogini Matka nie postanowiła jeszcze zesłać mi syna, dziecinko – dokończyła.
            Na taras wszedł ojciec Columba. Odezwał się surowo:
- Nie powinnaś mówić dziecku o Boginiach i przesądach. Gorlois pragnie, by była wychowana jak dobra chrześcijańska panienka. Morgiano, twoja matka nie ma syna, bo twój ojciec był na nią zły i Bóg odmówił jej dziecka, by ukarać ją za jej grzeszne myśli.
            Nie po raz pierwszy Igriana miała ochotę rzucić kołowrotkiem w tę czarną, złowróżbną wronę. Czy Gorlois wyspowiadał się temu człowiekowi? Czy on wiedział o wszystkim, co się między nimi stało? W minionych miesiącach często się nad tym zastanawiała, ale nie miała żadnego pretekstu, by go zapytać, poza tym wiedziała, że i tak by jej nie powiedział. Nagle Morgiana wstała i odwróciła się do księdza z grymasem.
- Idź sobie starcze – powiedziała wyraźnie. – Nie lubię cię. Moja mama przez ciebie płacze. Moja mama wie więcej od ciebie i jeśli mówi, że to Bogini nie zesłała jej dziecka, ja wierzę w to, co ona mówi, a nie ty. Bo moja mama nie kłamie!
            Ojciec Columba zwrócił się gniewnie do Igriany:
- Teraz widzisz, do czego doprowadza twoja samowola, moja pani? To dziecko powinno zostać zbite. Daj ją mnie, a ja ją ukarzę za brak szacunku!
            I w tym momencie gniew i bunt Igriany eksplodowały. Ojciec Columba zaczął już iść w stronę Morgiany, która nawet nie drgnęła. Igriana weszła między nich.
- Jeśli dotkniesz mojego dziecka, księże – powiedziała – zabiję cię tam, gdzie stoisz. Mój mąż sprowadził cię tutaj, więc ja nie mogę cię wygnać, ale w dniu, kiedy jeszcze raz pojawisz się w mojej obecności, splunę na ciebie. Precz z moich oczu!
            Ale ksiądz nie ustępował:
- Mój pan powierzył mi duchową opiekę nad całym tym domostwem, moja pani, a ja nie unoszę się dumą. Wybaczam ci to, co powiedziałaś.
- Tyle dbam o twoje przebaczenie, co o buczenie kozła! Precz z moich oczu albo zawołam dwórki i karzę cie wyrzucić! Jeśli nie chcesz być stąd wyniesiony, to wyjdź sam i nie próbuj się do mnie zbliżać, aż po ciebie nie poślę, a to nastąpi, dopiero jak słońce wzejdzie nad zachodnią Irlandią! Precz!
            Ksiądz patrzył na jej płonące oczy, na jej podniesioną rękę, a potem wycofał się niezgrabnie.
            Teraz, kiedy odważyła się na otwarty bunt, sparaliżowała ją własna śmiałość. Ale przynajmniej uwolniła się od księdza, uwolniła też Morgianę. Nie pozwoli, żeby jej córkę wychowano tak, by wstydziła się własnej kobiecości.