Od pierwszych stron tej książki wiedziałam,
że obcuję, dotykam dzieła. Rzadko ma się takie odczucie. Od dłuższego czasu nie
czytałam nic napisanego takim pięknym językiem.
Przypomnijmy: Sandor Márai jest węgierskim
pisarzem, który po wojnie wyemigrował z kraju najpierw do Włoch, później do
Stanów Zjednoczonych. Nigdy nie powrócił do ojczyzny. Oprócz prozy pisał też
wiersze w początkach swojej pracy twórczej. Był również publicystą, co wyostrza
zmysł obserwacji i analizy aktualnych wydarzeń. Widzimy to doskonale w jego
Dzienniku, który jest zapisem refleksji na temat historii, dziejów Węgier,
jest tu analiza społeczeństwa, odrobina wspomnień. Márai pisał swój Dziennik w
latach 1943 – 1989. Jest poniekąd kronikarzem najważniejszych wydarzeń XX-w. Na
jego kartach najpierw ze zdziwieniem a potem z rozpaczą opisuje tragedię Żydów,
upadek węgierskiego społeczeństwa, okrucieństwo wojny, konieczność porzucenia
dotychczasowego życia i pracy po przejęciu władzy przez komunistów. Lęk przed
rozpoczynającą się erą atomową. Układanie na nowo życia na obczyźnie i walka o
własny język. Właśnie węgierskiej mowy brakowało mu tam najbardziej. Była to
dla pisarza tragedia stracić kontakt z żywym językiem.
Nie jest to dzieło utrzymane w tonie
osobistym. Wiadomo z biografii autora, że w czasie wojny ratował Żydów, nie
wspomniał jednak o tym w swoim dzienniku. Dopiero na końcu wspomina śmierć
mieszkającej w Izraelu przyjaciółki i wspomnienie jak prowadził ją za rękę.
Niewiele faktów z życia uda nam się wyłowić. Márai pisze o swoim rozwoju , o
książkach jakie czyta, o swoim pisaniu, starości i podróżach.
„Starzenie obserwuję w sobie, na sobie tak
jak coś w rodzaju przygody.”
Pisanie uważał za pracę jak każda inna,
porównywał się z szewcem. Podchodził do tego z dyscypliną i skromnością.
Narzucał sobie pewne rygory i skrupulatnie się ich trzymał. Praca jest dla
niego wielką wartością i uważa, że należy pracować do śmierci. Tak też poniekąd
było. Zadziwiające jest to, że zachował do późnej starości jasność myśli i
nienaganny styl.
W końcowej części książki mamy przejmujący
opis opiekowania się schorowaną, umierającą żoną. Teraz Márai jasno sobie
uświadamia kim dla niego była i z wielkim bólem obserwuje jej rozpad i
odejście. Przeżyli razem 62 lata. W tym miejscu zaczyna się wzruszający portret
małżeństwa.
„I jest taka piękna, w osiemdziesiątym
siódmym roku życia jest piękna jak za młodu – ale inaczej „piękna”. Nie wiem na
jak długo starczy mi sił, ale do ostatniej chwili chciałbym z nią być, pomagać
jej, pielęgnować ją. Wszystko robić razem, posiłki, zabiegi higieniczne,
trawienie, bo sama nie jest w stanie.”
Ciężko przeżywa śmierć Loli. Nagle wszystko
traci dla niego sens. Postanawia porzucić pisanie prozy, bo przecież każdą
linijkę pisał dla niej. Decyduje się kupić broń i przygotować na swoje
pogorszenie stanu zdrowia i skrócić swoje ewentualne cierpienia i konieczność
ciągłej opieki ze strony osób trzecich. Idzie nawet na kurs policyjny,
umożliwiający mu chodzenie z bronią po ulicy. W krótkim czasie traci wszystkich
swoich bliskich: żonę, adoptowanego syna i rodzeństwo.
Dziennik nie jest książką do przeczytania na
raz. Przeczytanie całości zajęło mi chyba ponad dwa tygodnie. Czytałam po
kawałku, z uwagą, przerywając lekturę Dziennika innymi książkami. Inaczej się
nie da. Márai pisał, że uważne czytanie jest bardziej wymagające i trudniejsze
niż pisanie. Myślę, że tak właśnie jest z tą książką. Poza tym nie jest to
utwór optymistyczny. Od pierwszych stron autor myśli o śmierci, tym bardziej,
że prowadzenie dziennika poprzedzała ciężka choroba, która w dużym stopniu
zmieniła jego perspektywę. Warto zaznaczyć, że w Polskim wydaniu znalazła się
ok. jedna piata materiału pozostawionego przez autora swemu przyjacielowi i
wydawcy. Tłumaczka, która dokonała wyboru dokonała więc pewnej kreacji.
Zachęcam do czytania z nadzieją, że lektura
Dziennika, zainspiruje was do sięgnięcia również po prozę tego autora.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz