niedziela, 4 marca 2012

Maria Kuncewiczowa Klucze

Maria przegląda kilkanaście kartek swojego dziennika, który pisała w marcu 1939 roku. Wtedy to, pan X uświadomił ją politycznie i skończył się dla niej spokój dwudziestolecia wolnej Polski. Lato 1939 roku spędziła Maria wraz z rodziną w swoim domu w Kazimierzu nad Wisłą (Kuncewiczówce).
„Dnia 31 sierpnia wojna przyszła w nocy. Nie wiem, czy kto pamięta słowa tego komunikatu radiowego, z którego wyłoniła się pewność wojny. Nie było to wypowiedziane, nie była depesza – jakieś fakty, mogące oznaczać zgoła co innego. Noc płynęła ani odrobinę mniej czy bardziej gwiezdna niż wszystkie noce tamtego sierpnia. Księżyc wisiał ogromny, prawie biały. Przywykliśmy już do krwistej czerwieni Marsa uplątanego w brzozy. Nic nie zagrzmiało, nie runęło…”

Kuncewiczówkę zarekwirowano na rzecz ministerstwa z Warszawy. Patrząc na brzozy porastające wąwozy w Kazimierzu Maria żegnała się z tym miastem i domem, którego budowa i przygotowania zajęły dziesięć lat, a mieszkali w nim zaledwie cztery miesiące. Maria wiedziała, miała przeczucie, że prędko tu nie wróci.
Kuncewicze pojechali do Warszawy, którą po kilku dniach opuścili uciekając do Francji, gdzie chcieli bezpiecznie przeczekać wojnę i pracować, a gdy również tam dotarło zagrożenie, popłynęli na polskim statku do Anglii, szukając  tam schronienia. Po drodze zbierając niepotrzebne już klucze, do nieistniejących mieszkań.
W Londynie zamieszkali w Bloomsbury, które porównuje Kuncewiczowa z Ciechocinkiem. Tam, mimo dziejowej zawieruchy życie toczyło się jak na urlopie:
„Podwieczorek wzbudzał to samo, co kiedyś, zainteresowanie.”
 „Koncerty odbywały się normalnie.”
 „Popołudnia schodziły na brydżu. Miny grających nie były bardziej ponure niż – niegdyś – w pensjonatach „Pod Orłem”, czy „Pod Matką Boską”.
Sielską atmosferę zakłóciły bombardowania. Wkrótce Bloomsbury także zmieniło się w stertę gruzu. Jeszcze raz więc wyruszają w drogę – najpierw na angielską wieś, potem do Szkocji. 

Co tak naprawdę czuła Kuncewiczowa, o czym rozmawiała z mężem, dlaczego tak wcześnie uciekli z kraju, jak dokładnie przebiegała ich podróż, co się działo z innymi członkami rodziny? Nie dowiemy się tego z książki. Klucze są dość chaotycznym kalejdoskopem mniej lub bardziej istotnych obrazów. Krajobrazy, przypadkowe spotkania i rozmowy wyrwane z kontekstu, strzępki wspomnień z przedwojennej Warszawy, refleksje z koncertów zakłócanych ostrzeżeniami o nalotach. Nawet o tym, że syn autorki był w wojsku dowiadujemy się mimochodem, pod koniec książki i temat nie jest rozwijany.

Klucze to opowieść o tułaczce elit, bezdomności i braku poczucia bezpieczeństwa, żalu za utraconym spokojnym i dostatnim życiem, niepewności jutra. Przerażają Marię, słyszane od czasu do czasu, wieści o tragizmie wojny. Jej osobiste doświadczenie wojny to odległe echa wybuchów i syren, łuny na niebie i popiół po spalonych domach.
W Londynie spotyka Maria znajomego z Polski. Po chwili rozmowy Maria pyta, gdzie jego żona. Znajomy odpowiada, że jej nie ma, pisze na murze jej imię i przekreśla. Kuncewiczowa bała się zapytać co się stało, nie była przygotowana na grozę mniej uprzywilejowanych. Co może też odpowiedzieć młodemu żołnierzowi:
„- No jak, proszę pani? Jak z tą wojną?- przystąpił od razu do rzeczy, ale nie czekał na odpowiedź: śpieszył się do spraw ważniejszych. – Pani pewnie z Londynu? Tam to lepsi goście się zebrali, co? Ja nie do pani, bo cóź kobita – wiadomo. Ale te faceci, co papierki piszą, co ich nic nie obchodzi, nie? Ich by tak na przećwiczenie, trochę ich przeganiać, co? Żeby im się kałduny utrzęsły. Bo za bardzo goście u tego żłobu tyją, nie?”

Klucze mają zaledwie ok. 250 stron, ale ich lektura nie należy do prostych i szybkich. Męczy i utrudnia czytanie manieryzm i specyficzny, poetycki styl, rzadko coś jest wyrażone wprost. Nie można jednak odmówić Kuncewiczowej talentu i pięknego posługiwania się językiem polskim. Gorzej, jeśli w co drugim zdaniu pojawiają się obce zwroty. Maria zapomina czasami napisać, na jakim etapie tułaczki się znajdujemy, ale możemy się łatwo zorientować po drugim języku, w jakim pisze. O ile na początku jest to rodzaj urozmaicenia i nie przeszkadza, to w drugiej części książki zaczyna to naprawdę drażnić. Być może zafascynowana językiem angielskim, którego się uczy w Londynie Kuncewiczowa zaczyna wciskać angielskie słowa, gdzie się da (i nie da). Wynikają z tego straszne twory, np.:
„Zanim nastał blackout…”
„Horyzont zajmował się ametystową łuną, zbiorniki strzelały… I wtedy przecież nikt w polu nie krzyczał i nikt się nie kręcił poza tymi, których jobem było ratownictwo.”
„Pięknie było na angielskiej country.”
„Była cisza, było skupienie, była privacy.”

Nie chcę nikogo zniechęcać ani do tej książki, ani do Kuncewiczowej, ale to chyba nie jest najlepsze, co wyszło spod jej pióra. Po przerwie na jakąś inną książkę, na pewno jednak do Kuncewiczowej wrócę. Jestem szczególnie ciekawa jej „włoskich” książek.

Książka czytana w ramach projektu Marzec z Marią

Wszystkie cytaty pochodzą z: Kuncewiczowa, M. Klucze. Lublin: Wydawnictwo Lubelskie.

4 komentarze:

  1. A propos włoskich książek właśnie czytam "Przezrocza". :)
    Mimo zastrzeżeń ksiązka mnie bardzo zaciekawiła. Podoba mi się Twoje określenie: "Klucze" są dość chaotycznym kalejdoskopem mniej lub bardziej istotnych obrazów. Na pewno jest to zabieg celowy i przemyślany, ale rozumiem, że może irytować.
    Angielskie słowa, które zacytowałaś, faktycznie brzmią dziwnie i sztucznawo. Nie rozumiem, dlaczego redaktor ich nie wyłapał.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, zarówno forma, jak i te nieszczęsne angielskie wstawki były pewnie zabiegiem celowym, ale czemu miały służyć..?
      Póki co czekam na recenzje Przezroczy.

      Usuń
  2. 36 yr old VP Quality Control Jedidiah Gallo, hailing from Rimouski enjoys watching movies like Divine Horsemen: The Living Gods of Haiti and Taekwondo. Took a trip to Historic Centre (Old Town) of Tallinn and drives a Ferrari 330 P3. kliknij, aby przesledzic

    OdpowiedzUsuń